Wywiad z Janiną Smrokowską z Leopoldowa

Urodziłam się w 1932r. Miałam 7 lat, gdy wybuchła wojna. Pamiętam gdy padły pierwsze bomby. Ich celem chyba miały być tory albo stacja kolejowa. Ale żadna z nich nie zniszczyła jednak ani stacji ani torów, natomiast spadały w okolicy miejsca, gdzie chodziliśmy się kąpać. Jedliśmy wtedy wraz z moim licznym rodzeństwem ( było nas 8) zupę, to był normalny dzień. Kiedy spadały bomby i słyszeliśmy nurkujące samoloty, to uciekliśmy do lasu. Mama nas później zebrała wszystkich razem i poszliśmy nocować do stodoły do pewnej pani. Nie wracaliśmy do domu, bo był zbyt blisko stacji. Pewien czas chodziliśmy po rodzinie, bo baliśmy się wrócić do domu.
Pamiętam, gdy jeszcze Niemców nie było w Leopoldowie, to dotarł do nas jeden z oddziałów Kleberga, bo walki toczyły się w okolicy Woli Gułowskiej. We wsi był zorganizowany polowy punkt medyczny i tam nawet opatrywali mi głowę, gdy jeden z chłopaków rzucił we mnie kamieniem.
Po kapitulacji Kleberga żołnierzy wziętych do niewoli prowadzili Niemcy przez Leopoldów. Widzieliśmy to.
W budynku szkoły w czasie wojny zakwaterowani byli żołnierze niemieccy w takich czarnych mundurach i oni pilnowali torów i stacji kolejowej, bo tędy jeździły pociągi na front wschodni, a partyzanci już zaczynali swoją działalność.
 
POSŁUCHAJ:


Jak radziły sobie rodziny tych, którzy poszli walczyć na front?
Ludzie zaczynali handlować. Ja pamiętam jak jeździłam do Radomia z ziemniakami. Miałam uszyty taki woreczek i jechałam z tymi ziemniakami. Ludzie wozili różne rzeczy. W Dęblinie czasem Niemcy zabierali nam te rzeczy. I ja kiedyś nie pozwoliłam sobie odebrać tych ziemniaków. Byłam mała i Niemiec zrezygnował z zabrania mi tych ziemniaków. Ja byłam mała, ale się ich nie miałam.
Jakie były problemy ze zdobywanie ubrań i jedzenia?
Było dużo szewców i krawców. Ludzie zaczynali robić drewniaki zamiast butów i chodziło się w nich. Moja mama była krawcową i szyła nam ubrania. Mój ojciec był szewcem i też robił buty. Miał kopyto do robienia takich przedwojennych oficerek.
Całe wsie chodziły do lasu, zbieraliśmy jagody i grzyby. Jeździliśmy z tym do Dęblina i do Warszawy i sprzedawaliśmy. Ludzie jeździli również z jajkami i kurami. W Dęblinie kupowali to kolejarze. Prawda była taka, że w wielu chałupach pędzono bimber. Nawet partyzanci chętnie to kupowali, szczególnie zimą. Na wsi ludzie przy domach też zawsze coś uprawiali. Do dworu w Rososzy chodzili ludzie do roboty przy żniwach lub kopaniach za ziemniaki. Chodziłam również pomagać paść krowy, za cały dzień chodzenia za tymi krowami dostawałam litr mleka.
W jaki sposób dzieci mogły się uczyć?
Ja jak poszłam do szkoły to już umiałam czytać. Nauczyłam się czytać i pisać z przedwojennych wizytówek mojego ojca, który w Warszawie miał zakład szewski. Do szkoły wtedy chodziliśmy razem z dziećmi żydowskimi. Niemcy tego nie zabraniali u nas, bo wtedy jeszcze było dość spokojnie.
Jak zdobywano informacje o osobach, które były na wojnie?
Tu u nas to głównie dotyczyło to osób, które były wzięte na roboty. Czasem wieści przychodziły, że na przykład te osoby umarły na tyfus, ale to pewnie nie była prawda. Byli oni zabijani. Z oflagu wrócili tutaj sąsiedzi. Wieści różne docierały tak zwaną pocztą pantoflową, ze wsi do wsi. Dziadek Smrokowski był przed wojną zawiadowcą stacji, później jak Niemcy byli to on też był urzędnikiem na stacji i wysyłał wiadomości przy pomocy telegrafu. 
 
Wywiad przeprowadziła wnuczka Pani Janiny, Anna Smrokowska, dnia 13.11.2019r. w Leopoldowie.