Pamiętam, gdy jeszcze Niemców nie
było w Leopoldowie, to dotarł do nas jeden z oddziałów Kleberga,
bo walki toczyły się w okolicy Woli Gułowskiej. We wsi był
zorganizowany polowy punkt medyczny i tam nawet opatrywali mi głowę,
gdy jeden z chłopaków rzucił we mnie kamieniem.
Po kapitulacji Kleberga żołnierzy
wziętych do niewoli prowadzili Niemcy przez Leopoldów. Widzieliśmy
to.
W budynku szkoły w czasie wojny
zakwaterowani byli żołnierze niemieccy w takich czarnych mundurach
i oni pilnowali torów i stacji kolejowej, bo tędy jeździły
pociągi na front wschodni, a partyzanci już zaczynali swoją
działalność.
Jak radziły sobie rodziny tych,
którzy poszli walczyć na front?
Ludzie zaczynali handlować. Ja
pamiętam jak jeździłam do Radomia z ziemniakami. Miałam uszyty
taki woreczek i jechałam z tymi ziemniakami. Ludzie wozili różne
rzeczy. W Dęblinie czasem Niemcy zabierali nam te rzeczy. I ja
kiedyś nie pozwoliłam sobie odebrać tych ziemniaków. Byłam mała
i Niemiec zrezygnował z zabrania mi tych ziemniaków. Ja byłam
mała, ale się ich nie miałam.
Jakie były problemy ze zdobywanie
ubrań i jedzenia?
Było dużo szewców i krawców.
Ludzie zaczynali robić drewniaki zamiast butów i chodziło się w
nich. Moja mama była krawcową i szyła nam ubrania. Mój ojciec był
szewcem i też robił buty. Miał kopyto do robienia takich
przedwojennych oficerek.
Całe wsie chodziły do lasu,
zbieraliśmy jagody i grzyby. Jeździliśmy z tym do Dęblina i do
Warszawy i sprzedawaliśmy. Ludzie jeździli również z jajkami i
kurami. W Dęblinie kupowali to kolejarze. Prawda była taka, że w
wielu chałupach pędzono bimber. Nawet partyzanci chętnie to
kupowali, szczególnie zimą. Na wsi ludzie przy domach też zawsze
coś uprawiali. Do dworu w Rososzy chodzili ludzie do roboty przy
żniwach lub kopaniach za ziemniaki. Chodziłam również pomagać
paść krowy, za cały dzień chodzenia za tymi krowami dostawałam
litr mleka.
W jaki sposób dzieci mogły się
uczyć?
Ja jak poszłam do szkoły to już
umiałam czytać. Nauczyłam się czytać i pisać z przedwojennych
wizytówek mojego ojca, który w Warszawie miał zakład szewski. Do
szkoły wtedy chodziliśmy razem z dziećmi żydowskimi. Niemcy tego
nie zabraniali u nas, bo wtedy jeszcze było dość spokojnie.
Jak zdobywano informacje o osobach,
które były na wojnie?
Tu u nas to głównie dotyczyło to
osób, które były wzięte na roboty. Czasem wieści przychodziły,
że na przykład te osoby umarły na tyfus, ale to pewnie nie była
prawda. Byli oni zabijani. Z oflagu wrócili tutaj sąsiedzi. Wieści
różne docierały tak zwaną pocztą pantoflową, ze wsi do wsi.
Dziadek Smrokowski był przed wojną zawiadowcą stacji, później
jak Niemcy byli to on też był urzędnikiem na stacji i wysyłał
wiadomości przy pomocy telegrafu.
Wywiad przeprowadziła wnuczka Pani
Janiny, Anna Smrokowska, dnia 13.11.2019r. w Leopoldowie.